Odszedł do wieczności mój stryjeczny Brat, Krzysztof Morawski.
Nieco starszy, czyli jeszcze niesędziwy, stanowczo za wcześnie.
Lata całe nie byliśmy ze sobą zbyt blisko, choć kontakty zdarzały dość często.
Dawno temu w dzieciństwie jako przedszkolaki, potem podczas pobytów wakacyjnych
na wsi u dziadków Morawskich. Słodkie, beztroskie igraszki, buszowanie po gospodarskich zakamarkach, kąpiele w strumieniu,
wypady na pola i łąki, do lasu - bez żadnej opieki i nadzoru, szczęśliwie także bez wypadków.
Z racji niewielkiej różnicy wieku najlepsze stosunki utrzymywałem z Krzysztofem.
Alicja, choć trochę tylko młodsza była dla nas niegodnym uwagi podlotkiem,
a starsi Ryszard i Barbara zapewne
podobnie z wyższością traktowali nas, "dzieciaków".
Później regularnie widywaliśmy się w Warszawie u wujostwa na Ząbkowskiej, z okazji
imienin brata Mamy Kazimierza, seniora rodu.
W dojrzalszym wieku nasze drogi się nieco rozeszły,
inne zainteresowania, inne szkoły i studia, potem małżeństwa, dzieci.
Krzysztof po studiach na Wydziale Fizyki Technicznej i Matematyki
Stosowanej (słynny FTiMS) realizował się zawodowo w PAN,
a po przejęciu gospodarstwa w Nieskórzu wraz z siostrą Alicją,
świeżo upieczoną kwalifikowaną rolniczką (bo po SGGW) oddał się pasji pracy na roli,
w sadzie i pasiece. Z pszczołami nie bardzo mu wyszło, więc
przekazał ule i roje młodszemu kuzynowi. Z punktu widzenia
mieszczucha wyglądało to na swego rodzaju chłopomanię, ale Krzysiek
chyba szczerze był oddany ziemi, dziadek Franciszek by to docenił.
Z żoną Joasią dorobili się dwójki dzieci (nieskromnie pochwalę się
pomocą w przyjściu ich na świat) i dwóch wnuków
(szczerze zazdrościmy).
My, zapracowani warszawscy lekarze, nieczęsto odwiedzaliśmy rodzinę na wsi,
więc i szanse spotkania były niewielkie. Jeżeli jednak bywało się w Nieskórzu,
wtedy ożywały serdeczne braterskie więzi.
Zdarzyło mi się nawet kiedyś pograć z Krzysztofem w tenisa
w Ostrowi Mazowieckiej, obaj nieudolnie próbowaliśmy naśladować ówczesnego idola,
Wojciecha Fibaka. Dostaliśmy potężny łomot
od klubowej młodzieży
i chyba na zawsze wyleczyło nas to
z wygórowanych ambicji.
Potem w połowie lat. 90. z powodu problemów ze zdrowiem psychicznym
brat poświęcił się pracy w Warszawskim Domu pod Fontanną, łącząc
terapię z działalnością na rzecz członków tego unikatowego Domu-Klubu.
Ujawnił się wówczas Jego talent literacki, tworzył drobne formy poetyckie i prozatorskie.
Może nie były to arcydzieła, ale ... gdybyż każdy z nas umiał tak składać słowa!
Poznałem kilka tych utworów, gdy na nowo
nawiązaliśmy kontakt przy okazji przykrych wydarzeń i wizyt
w Nieskórzu i Kalinowie. Pożegnaliśmy kolejno naszych kuzynów,
Danusię i Stanisława, którzy stanowczo przedwcześnie opuścili ziemski padół.
Wydawało się, że nasze odbudowane więzi mogą stać się nowym początkiem,
bo ja wiem, przyjaźni? Sprawiłem Krzyśkowi niespodziankę
i nam obu ogromną przyjemność wybierając się wspólnie na koncert uwielbianego przez Niego Jaromira Nohavicy. Kochał muzykę, więc
z chęcią przyjął stary zestaw hi-fi z plikiem winylowych płyt. Sądziłem,
że lepiej je i sprzęt wykorzysta, a moje plany urządzenia sobie
staroświeckiego kącika muzyczno-radiowego w piwnicy pewnie do dziś
nie byłyby zrealizowane. Załatwiłem dla Niego naprawę starego
pozłacanego zegarka kieszonkowego z dewizką dziadka Franciszka,
odnowiłem odnalezione w siedlisku wiejskim zdjęcie ślubne dziadków Morawskich,
jeszcze ze Stanów.
I nagle coś pękło w naszych stosunkach, pojawiły się niestworzone
pretensje do wszystkich, obraźliwe wynurzenia nie pozwalały na
nawiązanie choćby rozmowy. Okazało się, że psychiczne problemy
przerosły Go, poszarpały rodzinne relacje.
Krzysztof wycofał się do domku na wsi, gdzie urządził się niczym w pustelni, obojętny,
a czasem wręcz wrogi wobec bliskich. Prowadził jakieś ekologiczne uprawy,
dokarmiał bezpańskie psy i coraz bardziej pogrążał się w izolacji
i chorobie. Niestety nie pozwalał na zbliżenie się rodzinie,
zdeterminowanej by mu pomóc, ale bezsilnej wobec totalnego oporu.
Z trudem przetrwał w swojej samotni kilka zim, aż niespodziewanie
dotarła do nas wiadomość o Jego ciężkim stanie.
Po wyziębieniu,
z odmrożeniami, w stanie skrajnego wyczerpania, z sepsą
i pogłębiającą się niewydolnością ważnych życiowo narządów, dobity przez infekcję
koronawirusem,
mimo wysiłków lekarzy opuścił nas 21. stycznia.
W piątek 4. lutego pożegnaliśmy Krzysztofa. Skromnie, rodzinnie,
w drewnianym kościółku na Bródnie.
Przy grobie odczytano wzruszające listy córki Zuzanny i siostry Alicji,
izolowanych niestety z powodu
koronawirusa. Poproszony przez żonę Joasię, jakoś wspomniałem Jego
ponad 67 lat wśród nas. Tak jak umiałem, jak pamiętam.
Żegnaj, Krzysiu !
A może, do zobaczenia... "podjąć rozmowę dawno nieskończoną".