Zofia Glazer-Rudzińska
artystka, profesor na Akademii Sztuk Pięknych, moja mama, zmarła 5 lat temu.
Od studiów tworzyła grafiki, dzięki którym miała wystawy w różnych częściach świata
i mięśnie od prasy litograficznej jak Popeye.
W ursynowskiej pracowni odnajdywała siebie, w skupieniu i z papierosem tworząc grafiki
i wielkie obrazy, podczas gdy kilkuletnia ja malowałam temperami podłogę.
Pozostało po Niej olbrzymie archiwum prac; szczególnie grafiki - ponadczasowo humanistyczne, aktualne, dotykające ulotności życia.
W latach 90tych utraciła ukochaną pracownię, ale poświęciła się całym sercem ASP. Prowadziła Pracownię Rysunku przez ponad 40 lat: przez dwadzieścia na Wydziale Grafiki, a później - na
Wydziale Rzeźby. Była całkowicie oddana swojej pracy - nigdy nie brała wolnego w czasie roku akademickiego, przeżywała kryzysy swoich
studentów, z niezwykłym zaangażowaniem podchodziła do rad wydziału,
wieszania wystaw rocznych, przeglądów robionych w kucki przez wiele godzin.
Dbała o każdego w Pracowni - od niepewnych siebie pierwszoroczniaków po modeli, których dogrzewała dodatkowymi kaloryferami by nie zmarzli. Dla mnie była Mamą - nauczycielką wrażliwości na drugiego człowieka i każdą istotę żywą, przewodniczką
dostrzegającą piękno w małych rzeczach, intelektualistką połykającą kolejne książki.
Nie znosiła wykorzystywania słabszych, złośliwości, chamstwa. Teraz widzę jak
bardzo wyprzedzała swoje czasy. W epoce przed #metoo nie godziła się z wykorzystywaniem
pozycji władzy; gdy nie było jeszcze słowa
mansplaining - porozumiewawczo wznosiła oczy ku niebu gdy ten czy inny mądrala
wyjaśniał jej na czym świat stoi; gdy blokowano jej na
Wydziale Grafiki profesurę - została jedyną profesorką na Wydziale Rzeźby.
Mięsa nie jadła od kiedy pamiętam. Po 5 latach Mama jest dla mnie wciąż obecna:
na grobie puszczam Jej ulubione Buena Vista Social Club, w jej swetrze
oglądam na Mazurach sierpniowe zachody słońca, do syna powtarzam Jej nieśmiertelne:
wyjdę z siebie i stanę obok; ciągnę
rodzinę za ucho przy pierwszym w sezonie jedzeniu nowalijek.
Każdy wyjazd w Tatry kojarzy mi się z nią,
tak samo jak piękno napotkanego żuka,
podchodzenie w galerii blisko do obrazu, aby zobaczyć sposób nakładania farby,
czy Mój jest ten kawałek podłogi, usłyszany w radiu.
Umarła tak jak żyła: nie mając czasu na chorowanie w czasie sesji
i egzaminów wstępnych - w sierpniu, by nie zakłócać rytmu życia
Akademii. Część jej patrzenia na świat została we mnie,
w Jej studentach, w grafikach i obrazach.
Zuzanna Rudzińska-Bluszcz