Nadaj nekrolog
Imię i nazwisko:

Ludwice Rajchert

Region:
Warszawa
Data emisji:
10.07.2010




Lusieczka
Wspomnienie o





Ludwice Rajchert
primo voto Maszczak
z domu Dendura
(04.06.1914-10.07.2009)


Mówi się, że miłość jest nieśmiertelna.
Lusia zawsze będzie żyła w pamięci ludzi,
którzy spotkali Ją na swej drodze nie dało się nie kochać
tego tak wyjątkowo dobrego i zacnego Człowieka.
Każdy, kto poznał Lusię, miał wielkie szczęście i poczuł,
co znaczy zainteresowanie człowiekiem, czym jest prawdziwa,
bezinteresowna dobroć, usłyszał coś niezapomnianego,
ważnego dla niego przez całe życie lub był po prostu wysłuchany,
otrzymał pomoc, jeśli jej potrzebował, i zawsze dobre słowo;
Lusia miała tę wyjątkową cechę,
że zawsze ważniejszy był dla Niej drugi człowiek, nie ona sama;
całą Swą uwagę skupiała na drugiej osobie, uważnie jej słuchając
i żywo interesując się życiem tej osoby, pracą, rodziną ;
wiedziała, co jest dla tej osoby ważne i pamiętała o tym.
Pamiętała o wszystkich urodzinach, imieninach, rocznicach ślubu,
poznania się i innych ważnych datach dla drugiej osoby.
Każdy, kto ją spotkał w życiu poczuł muśnięcie Anioła...
Zawsze dyskretna, uśmiechnięta, z dużym poczuciem humoru,
można Jej było bezgranicznie zaufać, nigdy nikogo nie oceniała,
nigdy nie zawiodła, zawsze szukała dobrych stron człowieka,
gotowa pomóc, współczująca, współodczuwająca,
cierpliwa i pogodna wskazująca dobre strony każdej sytuacji
i bardzo kochająca życie.
Nawet w wieku 95 lat mówiła, że życie jest takie piękne,
więc trzeba wykorzystać każdą jego chwilę, bo tak szybko przemija.
Powtarzała, aby nigdy nie iść spać, będąc z kimś poróżnionym
namawiała do natychmiastowej ugody
i puszczenia w niepamięć jakichkolwiek żali.
Bardzo wrażliwa, acz twardo stąpająca po ziemi mówiła,
że w życiu najważniejsze są miłość i rozsądek.
I nimi właśnie w życiu się kierowała.
A życia nie miała łatwego.
Urodzona w Dubiecku, w patriotycznej, szlacheckiej rodzinie,
w 1914 roku pod austriackim zaborem.
Podczas I wojny światowej traci dwóch braci,
a w czasie wojny polsko-bolszewickiej,
pod wodzą Józefa Piłsudskiego ginie Jej ojciec;
rodzina po stracie majątku zmuszona jest do walki o przetrwanie
tu w kraju, jak i na emigracji.
Lusia zostaje w Polsce kochając Ojczyznę,
naukę (była bardzo zdolna) i nie bojąc się ciężkiej pracy.
W 1934 roku wychodzi za mąż za, jak to mówiła do ostatnich dni "miłość swego życia" Franciszka, z którym ma dwójkę dzieci.
Mieszkają na warszawskiej Starówce, prowadzą firmę,
zatrudniając sporo osób szyją przedsięwzięcia jest Lusia.
Ale przychodzi wojna, w bombardowaniu legnie w gruzach kamienica; potem mąż żołnierz AK ginie w Powstaniu Warszawskim
w obronie Żoliborza dwa dni przed kapitulacją Warszawy.
Lusia zostaje młodą 30-letnią wdową z 2 dzieci
i rekreacyjną działką z drewnianą chatynką.
Nigdy nie poddaje się. Pracuje na kilka etatów,
aby dzieciom zapewnić byt i edukację, prowadzi sklep,
w końcu buduje dom. Ponownie wychodzi za mąż z tego związku ma ukochanego syna.
Ponownie owdowiawszy, non stop jest podporą
i magnesem nie tylko całej rodziny (wychowała i wykształciła 3 dzieci;
dochowała się 7 wnucząt i 8 prawnucząt),
ale i znajomych, znajomych ich znajomych.
Prowadzi otwarty dom, gdzie dla każdego jest i dobre słowo,
i obiad, i pachnąca domowa szarlotka...
Bardzo aktywna, odpowiedzialna żywo interesuje się też życiem
publicznym, a poprzez Swą wyjątkową otwartość zaznajamia się
m.in. z Jackiem Kuroniem uczestnicząc w spotkaniach z nim
i pamiętając o nim również po jego śmierci
zapalając mu zawsze znicz na Powązkach przy okazji odwiedzin grobu męża Franciszka.
Nigdy nie opuściła żadnych wyborów,
mając swoich zdecydowanych faworytów.
Uważała to za swój patriotyczny obowiązek.
Uwielbiała spotkania z ludzmi, podróże te dalsze i bliskie.
Spacery szlakami wokół Szklarskiej Poręby czy po plaży w Dębkach, Ustce czy Białogórze albo Krupówkach w Zakopanem,
wypady w Przemyskie,
czy wreszcie herbatka na Rynku w Kazimierzu po wdrapaniu się na wieże (w wieku 89 lat! nagrodzone gromkimi brawami turystów)
na zawsze pozostaną w naszej pamięci.
Bo Lusia była, jak to się dziś mówi wszystkomogąca,
wszystkochcąca, zawsze "na tak", zawsze chętna, aby coś zrobić,
gdzieś pójść, kogoś odwiedzić.
Nigdy nie narzekała, nigdy nie podniosła głosu wszędzie zyskiwała sympatię i wielki szacunek.
Była damą osobą z wielkim taktem, zadbaną,
elegancką często nazywaną "angielską królową",
ale co najważniejsze wielkim Człowiekiem o wielkim sercu
i otwartym umyśle.
Wiele razy ciężko chorowała, ale dzięki troskliwej opiece lekarzy,
ludziom dobrego serca, wielkiemu samozaparciu
i wierze w uzdrowienie udawało się przetrwać wiele chorób.
Ale przy tej ostatniej zabrakło już sił, aby dalej walczyć...
Odeszła "tam" 10 lipca 2009 roku, ale nadal się nami opiekuje...

Miłość niesie ze sobą wielkie szczęście, o wiele większe od bólu,
który przynosi tęsknota.
Tęsknię Babiku za Tobą bardzo, ale dziękuję losowi, bo wiem,
że miałam wyjątkowe szczęście Babulu, że siebie miałyśmy,
że dane mi było zaznać tej naszej wyjątkowej i ponadczasowej relacji, która nadal trwa i będzie zawsze trwała,
choć na innym już nam tylko znanym - wymiarze


Beata

Szukaj nekrologów i wspomnień

Powiadom znajomego

Inne nekrologi